Minęliśmy ostry zakręt w T., gdy dostrzegłam ją siedzącą na ławce pod drewnianym płotem. Miała wystawiony stołeczek i dwa wiklinowe kosze pełne jaj. To nie było dobre miejsce do zatrzymania. Musieliśmy zawrócić i wjechać w wąską uliczkę. „I koniecznie musisz tu kupować jajka?” – żachnął się mąż.
– Dzień dobry! Po ile sztuka?
– Po złotówce.
– Proszę dziesięć!
– Siądź se pani, a ja tu zaraz przygotuję.
– To ile pani ma lat? – pytam trochę z uprzejmości, trochę z ciekawości, bo jej pomarszczona twarz nie koresponduje ze zwinnością ruchów.
– Mam teraz, obecnie, siedemdziesiąt pięć, to znaczy będę miała w grudniu – mówi, jakby się tłumacząc. – Ja muszę coś robić, mamy już z mężem emeryturę, dostajemy po tysiącu, to starcza nam lekko. A sobie jeszcze dorobię – hoduję kaczki, kury, gęsi. Jajek se sprzedam, żeby było coś robić. Bo ja straszną biedę pamiętam... Zaraz po wojnie mieszkaliśmy w takim małym domku, w takiej izdebce – ciągnie swą opowieść, siadając obok mnie na ławce. – Tata chorował co zimę, bo miał gruźlicę. No, nie było tak lekarzy jak teraz, domowymi sposobami mama go leczyła. Mieliśmy tylko półtorej morgi. Nie wiem, czy pani wie, ile to jest? Malutko, ledwo do przeżycia. Nie mieliśmy nic, tylko jedną krowinę. I z ty jedny krowiny trzeba było się utrzymać, wszystko zapłacić, a jeszcze był kontyngient... No, co tam zostało? Trochę – odpowiada sama sobie.
Ja na szczęście byłam jedna, nie utrzymaliby my się więcej. Mama co tydzień chodziła na nogach na rynek, bo nie było autobusów wtedy. Zrobiła trochę tego masła, to poszła sprzedać. I niech sobie pani wyobrazi – w maselniczce robi masło, a ja, jak to dziecko, nieraz sobie podleciałam, chciałam liznąć śmietanki, bo taka dobra, ale nie było wolno. Łyżkę masła zostawiła na cały tydzień do posmarowania chleba. No, jak teraz ludziom jest dobrze – mówi przejęta – to pojąć nie mogę...
Na szczęście tata podzdrowiał i poszedł do roboty na szosy. To już było lepiej, tak, że my trochę pola dokupili. Kuzyn ze Mrzygłodu załatwił nam takich szweli, co na kolei wymieniali i z tego tata postawił dom. Piętnaście lat miałam, jak my poszli do domu na Antolce.
Archiwum portretprowincji.pl / fot. Jacenty Dędek
– Dziń dobry! – Od furtki dochodzi cichy, męski głos.
– O, za niego wyszłam! Po sąsiedzku. Miałam osiemnaście lat skończone w grudniu, a na przyszły rok we wrześniu wesele. Nie było innego wyjścia – nie poszłam nigdzie do szkoły. Mama mówi: „No, może jako bydzie. No, może jako bydzie”. I było.
Syna urodziłam. Miał trzy lata, to poszłam w sześćdziesiątym dziewiątym do pracy w szpitalu, za salową, do Myszkowa. Tam pracowałam, no, a mąż w domu, na roli robił. Ale później mąż też do pracy poszedł i oba my robili. Rodzice moi pomagali w polu, krowy się chowało, wszystko się chowało, bo my pola dokupili – wtedy to już my sześć morg mieli.
Do sklepu to się tylko szło po sól i po cukier. Dawniej było swoje wszystko. No, zabiło się indyka, kaczkę czy królika. Świnię się zabiło, wszystko było, mięso wszystko swoje.
– I gorzoła – wtrąca mąż.
– O wpół do czwartej wstawałam, do dziś mam zakodowane. Ja się o wpół do czwartej budzę, choćbym mogła pospać, a nie usnę już... O wpół do czwartej wstawałam – krowy wydoić, mleko na rower w baki i zawieźć do zlewni. Za pięć piąta był autobus, no, to prosto na autobus do pracy. Mama z tatą zostali w domu, wszystko porobili, mama obiad ugotowała, przyjechaliśmy o drugiej, pojedli my. Mąż, kunie i w pole. No, i w takie lato, to do ciemnej nocy my pracowali.
Nie było jak teraz, że się wyjedzie kombajnem, się wymłóci, przywiezie zboże do domu czyste. A przedtem trzeba było te snopki zwieźć, później młócić, wymłynkować. Całą zimę było roboty... Nie wiem, czy to dni były większe, czy coś, że się to wszystko porobiło. A jeszcze my chałupnictwo miały, żeby było jakoś więcej tych pieniędzy. Chapcie my z mamą szyły ręcznie. Pod spodem derma była i się obszyło naokoło. Wieczorem się szyło, żeby na rano było gotowe. I znów worek na plecy i na autobus.
Syn chodził do Będusza, do rolniczej szkoły, z takim zamiarem, że zostanie na gospodarce, no i został. On niecałe dwanaście lat miał, jak szedł z nami kosić. Kosę mąż mu kupił, oprawił i na dwie kosy żeśmy kosili. Moja mama za nim ubierała. To tak podskakiwoł, bo nie mógł se jeszcze dostać. Taki był zamiłowany, tak chcioł pomóc.
Później chciał se kupić auto, bo to już taki kawalerek był. Uskłodoł se pieniędzy, trochę my dołożyli, pojechali na giełdę. Jadą z tym autem, ja gotowałam obiad prawie, to było w niedzielę.
Wyjrzałam przez okno, a oni jadą. Niech sobie pani wyobrazi, ja z wrażenia zemdlałam, jak zobaczyłam, że jadą. Mąż się uśmiecha i dodaje: – Polonezem.
– O, Boże! Mówię pani – ociera łzy – no, zemdlałam z tego wrażenia, że taka bieda, a będzie auto. Bo kto tu miał we wsi auto? Jak byłam małą dziewczynką, tak se mówiłam: „Jak dorosnę i będę gospodarzyć, będę mieć krowy, to ja nic masła nie sprzedom. Wszystko zjem, bo mama sprzedawała i ja tego pragnęłam”. No, i do tego doszło.
Widzi pani, jakoś tako się żyje – rzuca uśmiechnięta na koniec. – Jak jest mi ciężko,to idę gęsi popaś. Patrzę, jak se jedzą, to odmówię Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Koronkę, nie wymawiając, odmawiam codziennie. No i różaniec.
Katarzyna Dędek
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.